Jako że nie chciało mi się jechać w Tatry w ostatni weekend wakacji (no dobra chciało, ale miałem obawy, co do ilości ludzi w tatrach) postanowiłem w końcu spenetrować część Jury południowej. Po wcześniejszym ugadaniu się z kumplem, wylądowałem w niedziele w Trzebini gdzie mieszka. Jemu zostawiłem plany wyjazdu, bo w końcu pochodzi w rejonów, które dobrze zna i nie raz tamtędy śmigał na rowerku. Założyliśmy, że będziemy jechać w kierunku Krakowa, ale z możliwością wcześniejszego zakończenia wyjazdu. Moja kondycja zostawia wiele do życzenia.
Pierwszą część trasy mogę określi, jako rekreacyjna (zwiedzanie zamków itp.) gdzie nie zmęczyłem się zbytnio, choć miejscami była wymagająca i przypominała Beskidy. Drugą część trasy typowo wyrypiarską, czyli maraton

i może skupie się na tej drugiej

ze względu na to, że wzbudziła we mnie ducha walki i ciekawe reakcje.
Pierwszy raz z grupą kolarzy spotkaliśmy się przy zamku Tenczyn w Rudnie. Zaczęliśmy się zastanawiać czy to jakiś maraton czy nie

. Nic nie wskazywało na to, że to maraton. Po zwiedzeniu zamku (mocno zniszczony, miejscami na tyle ze strach sie było bać). Zjedzeniu śniadanka udaliśmy się w dalsza podróż i tutaj stwierdzaliśmy, że będziemy jechać razem z ludźmi z maratonu i zaczęła się zabawa. Trasa dobrze przygotowana przez organizatorów dobrze oznakowana o różnorodnej skali trudności technicznych. Pierw jadąc z kolarzami chcieliśmy się z orientować skąd jada i dokąd. Ale koleś mnie ubiegł pytaniem: Gdzie leci giga? Odpowiedz moja: tam, (o co kolwiek pytał

) następnie moje pytanie skąd jedziesz? Odpowiedz kolesia nie wiem

. Jak już sobie tak pogadaliśmy ruszyliśmy za kolesiem trzymając się już znaków, nie wiedząc gdzie jedziemy.
Mijali nas różni ludzie, na różnych sprzętach od typowych rowerów krosowych do maszyn za 15 tys. chłopcy, dziewczyny, mężczyźni i panowie podeszłym wieku

no może przesadziłem z tym mijaniem, czasem my wyprzedzaliśmy kogoś, szczególnie na stromych zjazdach, bo to mi wychodzi najlepiej nauka w górkach nie poszła w las. Czasem ktoś złapał gumę, czasem kogoś chwycił skórcz. Ogólnie atmosfera panowała jak to na maratonach, rywalizacja i jeszcze raz rywalizacja. Charakterystyczne dla grup zawodowych był okrzyk LEWA WOLNA nawet na podjazdach. Najgorszym a zarazem najlepszym odcinkiem trasy, która pokonaliśmy z kumplem była końcówka, czyli jakieś 10 km przed Błoniami. Był tam jakiś lasek, w którym były ciekawe podjazdy i zjazdy. Pewnie Krakusy wiedza jaki tam można zobaczyć było jaką kto ma kondycje i czy ma extreme w żyłach

Zawodowca można było poznać po tym że gdzie wszyscy prowadzili już rowery oni dalej jechali (nawet laski). Zjazdy był cudne kręte strome a trasa w tych miejscach przeorana na szczęście w mojej grupie nikt się nie wytorbił i nie trzeba było zwalniać tylko poganiać. Skończyliśmy na Błoniach, ale jako że nie byliśmy uczestnikami maratonu nie wjechaliśmy przez bramkę mety.










szczególy maratonu na
www.mtbmarathon.com