Jest to bardziej zajawka i ciekawostka zawodowa niż wyprawa na Everest. Jakoś zdjęć pozostawia jeszcze wiele do życzenia, ale mam nadzieję, że rekompensowana jest, moim zdaniem, pięknymi widokami. Jeśli mielibyście ochotę na więcej tego typu jednondniówek (chociaż to raczej była pół-dniówka) dajcie znać

Zaczynamy



Naszą wycieczkę zaczęliśmy w Lake Louise. Nazwa jest jednak troszkę myląca ponieważ identyczną nosi jezioro. Generalnie z samej miejscowości (skąd wyruszyliśmy) można dojechać asfaltową drogą nad samo jezioro, tak jak nad Morskie Oko, tyle że droga jest dostępna również dla pojazdów prywatnych. Jest także szlak pieszy, na który się zdecydowaliśmy.








Sama ścieżka była zwykłym leśnym traktem, w miarę miękkim. Szlak prowadził praktycznie wzdłuż rzeki, którą co jakiś czas należało przeciąć mostkiem. Oznakowanie dobre, co jakiś czas stał po prostu drogowskaz.




Te małe czerwone to nomen omen główny pokarm żyjących tutaj niedźwiedzi. A dalej widać tunel, który przechodzi pod drogą prowadzącą do jeziora.

Idąc tamtędy jakiś miesiąc temu nie było jeszcze tego znaku, a w sumie znaków bo pojawiają się one kilkukrotnie na trasie i ostrzegają przed niedźwiedziami. Napisany jest (oczywiście po angielsku i francusku) sposób postępowania w razie kontaktu z niedźwiedziem. Na innych podobnych są chyba też wskazówki jak rozróżnić niedźwiedzia czarnego od Grizzly.



Generalnie rzecz biorąc, poza paroma filmikami na yt opisującymi krok po kroku środki bezpieczeństwa w razie spotkania niedźwiedzia, podstawowym narzędziem zapewniającym jako takie względne bezpieczeństwo (a na pewno komfort psychiczny) jest tzw. Bearspray. Czas działania takiego urządzenie (w trybie ciągłym) to około 6 sekund, przy czym zaleca się raczej około dwie dwusekundowe serie, a w żadnym wypadku jednorazowe opróżnienie pojemnika. Skuteczny zasięg (przy dobrych wiatrach) do 10 m. Duże to nie jest, wszyscy przypominają, żeby nie wkładać do plecaków i innych trudniej dostępnych miejsc. U mnie wylądowało na pasie biodrowym małego plecaka.



Tram line to ścieżka, której przebieg wyznacza dawny tor kolejki, coś na modłę tramwaju, który kiedyś dojeżdżał z miasteczka nad samo jezioro. Kolejki nie ma, pozostał szlak, która ma bardzo łagodne pochylenie. My wybraliśmy od początku drogę krótszą, ale bardziej stromą.



W tym miejscu zaczęło się robić (na szczęście nie za długo) bardzo kamieniście co bardzo łatwo dawało się wyczuć pod stopą.


W tym miejscu znowu (tym razem górą) przecina się drogę. Jest to niedaleko jeziora. Dla porządku tylko dodam, że na samym szlaku spotkaliśmy chyba około zera osoby, za to sznur zaparkowanych samochodów ciągnął się dobre parę set metrów.


Tak też dokulaliśmy się pod sam parking przed jeziorem. Wielkością przypominał bardziej parking pod Tesco.




Sam widok nad jeziorem przepiękny. Jest nawet możliwość wypożyczenia Canoe za niewielką opłatą.



Nad dosłownie samym brzegiem jeziora znajduje się hotel. Nawet nie chcę sobie wyobrażać jaki z jego ostatniego piętra rozpościera się widok. Z jednej strony na jezioro, a z drugiej na dolinę.


Koło hotelu początek bierze kilka szlaków. My zdecydowaliśmy udać się nad Lake Agnes.



Szliśmy dalej dość wąską ścieżką pozostawiając jezioro po lewej ręce. Tutaj obecność ludzi była zdecydowanie, ZDECYDOWANIE większa. Ludzie młodzi, mega młodzi i mega starzy, bardziej z laską niż kijem trekingowym. Parę psów i coś co nas po prostu wprawiło w zdumienie, czyli niepełnosprawny na wózku z szosowymi kołami oraz dwoma osobami asekurującymi. Dość często można było tutaj zauważyć oraz usłyszeć tzw. bearbell, czyli dzwoneczki, które mają za zadanie dzwonić podczas marszu. Główną zasadą (może się to na pierwszy rzut oka wydawać dziwne) jest robienie dużo hałasu, np. przez głośną rozmowę lub regularnie wydawany okrzyk, raczej nie głośno słuchaną muzykę, która nie jest tak skuteczna. Podobno najgorsze co można zrobić to zaskoczyć niedźwiedzia ponieważ, wtedy najczęściej mają one tendencję do agresywnych zachowań. Niedźwiedź, który słyszy nas z daleka nie jest aż tak zaskoczony i generalnie raczej będzie nas po prostu ignorować gdy dojdzie do kontaktu (oczywiście nie polecam robić tego specjalnie).





Tak drepcząc dotarliśmy do kolejnego punktu, czyli Lake Mirror. Bardzo małe, ale jakże urocze jeziorko. Stałym elementem krajobrazu był bardzo małe szare wiewiórki, tak oswojone z człowiekiem (a raczej z ich przed niego dokarmianiem), że praktycznie jeśli ich się nie odganiało potrafiły wejść na człowieka, nie daj Boże gdyby miało się coś do jedzenia. Zauważyłem również obok grupkę ludzi, którzy poprzez Life straw pili wodę z jeziora. Och jak bardzo nie mogłem odżałować, że mojego Sawyer'a mini zamówię dopiero za trzy tygodnie...







Zaczęły pojawiać się bardzo ładne formy skalne, a zaraz po nich bardzo ładny i mały wodospad a raczej wodospadzik przy którym można było odświeżyć lekko spotniałe czoło.






I już byliśmy u celu swojej małej podróży

czyli Teahouse leżącego akurat nad Lake Agnes. Nawet chcieliśmy coś zjeść, ale strasznie długa kolejka skutecznie nas do tego zniechęciła. Widok znowu zwalał z nóg, tym bardziej, gdy uwzględnić panującą tego dnia przepiękną aurę. Z Lake Agnes można udać się dalej na piękny punkt widokowy, jednakże to postawiliśmy sobie za kolejny cel naszych pieszych wędrówek, przynajmniej zawsze jest okazja, żeby wrócić

Jako, że wchodzenie jest czynnościom odwrotną do schodzenia nie robiliśmy w drodze powrotnej żadnych zdjęć, bo przecież to prawie to samo co pod górę...

a jednak w drodze powrotnej udało nam się uchwycić wycieczkę, tyle że... konną! Z zachwytem i zdziwieniem obserwowałem jak konie stawiają kolejne kroki na dość kamienistej i wąskiej ścieżce. Potem widzieliśmy jeszcze, bądź to drugą część kolumny, albo inną wycieczkę. Pozostaje wspomnieć jeszcze o jednym wydarzeniu, które zaskoczyło nas w drodze powrotnej. Niestety problem polega na tym, że nie zostało ono uwiecznione na fotografii. Mianowicie spotkaliśmy niedźwiedzia i to bardzo bardzo blisko. W pierwszym odruchu znieruchomiałem (że o mojej drugiej połówce nie wspomnę, chociaż ona bardzie wydawała się od razu dać w długą więc na wszelki wypadek "trzymałem" ją za sobą, ponieważ takie uciekanie mogłoby się skończyć nie zbyt dobrze), ale uspokoił mnie na szczęście sam... NIEDŹWIEDŹ! Był mniej więcej 15 metrów od nas, po drugiej stronie małego strumienia i jadł sobie spokojnie jagody. Był to (prawie na pewno) niedźwiedź czarny, który jest co do zasady łagodniejszy niż Grizzly. Lekko odwrócił się i spojrzał, ale wydawał się bardzo niewzruszony. Z palcem na spuście Bearspray'a (a drugą ręką trzymając lubą) zaczęliśmy się powoli wycofywać i tak kroczek po kroczku aż niedźwiedź zniknął z naszych oczu.