Hm... Alkoholowo, trudny był to wyjazd. Było kilka incydentów. Najciekawszy na sam koniec podróży. Nim zamknę tę opowiastkę.
Skupiając się zaś na jeździe samym rowerem, to wyznaczyłem sobie, krótki i dość wygodny odcinek - z przełęczy Chargusz do Iszkaszim. Można napisać: - łatwiej się już nie da.
Ostatecznie, góralski kapelusz zastąpiłem chustą afgańską, również oryginalną. Dzisiaj zabrałbym jeszcze sakwy, takie zwykłe, jakie prezentują się na czeskiej wyrypce. Mniej to kłopotliwe, niż spinanie wszystko taśmą zaciskową. Chętnie też bym podmienił wysłużony śpiwór, na lekki puchowy, bo obecny zajmuje objętościowo praktycznie połowę wykorzystywanej przestrzeni ładowniczej.
Ale to, że trasa lekka, nie znaczy, że mi miało być letko.
Innym spostrzeżeniem, o bardziej ogólnym ch-rze i już po powrocie, była chęć zmiany "czegoś w życiu". Chęć zmiany na lepsze, ale rozważania me i refleksje o filozoficznym podłożu z tego wynikłe, zostawiam potencjalnym wnukom do opowiedzenia...

Nad samą wycieczką nie będę się specjalnie rozwodził. Poniżej kilka fotek.

Tu mnie kolega wysadził z auta i tak o, znaczy w takim rynsztunku zmierzałem dalej.

Pamir, jaki jest, każden widzi. Pamir wije się i stacza.
Źródło swe bierze ze Smoczego jeziora, Zorkulem zwanym. Dzisiaj wszyscy, wiedzą o jeziorze wszystko. Kilka ładnych lat wcześniej, kiedy to jezioro ujrzeć chciałem, wiedzę czerpałem z książki Cyryla Staniukowicza
W poszukiwaniu Yeti.W książce tej wspomina również o dwóch jeziorkach przyległych do przełęczy Chargusz i czarnych, wędrujących po jego dnie plamach. Zainteresowanych zjawiskiem odsyłam do pasjonującej literatury. Pisana w latach wykuwania Pamirskiego Traktu nie jedną jeszcze fascynującą przestrzeń dla nas odkrywa.
Co bystrzejszy spostrzeże, że nie darmo Ukrainę, Cyrylem nazwałem.

Kilka kilometrów za posterunkiem granicznym, rozbijam się po raz pierwszy w terenie sam.
Wszyscy, co podróżują samotnie, doznają w takich miejscach ulgi. Można powiedzieć, jednoczą się z naturą. Tysiace bodźców, które bombardują nas za dnia w cywilizowanym świecie, tu sprowadzają się do ledwie kilku, tych naprawdę podstawowych. Z początku mózg wariuje nieco... Próbuje nas ostrzegać. Broni przed wyimaginowanym niebezpieczeństwem, jak matczyne hasła z dzieciństwa:
- Nie rób, nie dotykaj, nie właź, zostaw!
Dopiero, jak się sam oswoi z nową przestrzenią, sprowadza to wszystko do jednego:
- Po prostu trwaj...
Mimo znacznej wysokości, słoneczko przyjemnie praży, dokonuję więc podstawowych ablucji. Piorę zestaw bielizny, odświeżam ciało, odpalam ruskiego primusa i oddaję się kontemplacjom...
Dzień drugi.

Zasadniczo przemieszczam się jeszcze z góry. O dziwo wcale nie pozwala mi to jechać szybciej. Dostrzegam niepojące zjawisko przegrzewania się tylnej piasty. Korzystam przecież z hamulca ciernego - wstecznego. Znaczy, hamujemy stając na pedale. Niestety zbagatelizowałem przed wyjazdem rolę, jaką mógłby pełnić hamulec szczękowy przedni i nie wymieniłem w nim gumek. Teraz służy bardziej za ozdobę...
Niedobrze, bo muszę się często zatrzymywać i piastę w ten sposób ją schładzać. Likwiduję w ten sposób zjawisko rzygania po feldze smarem, ale też i tempo mam niewyraźne.
Ale, czy ja się w sumie gdzieś spieszę...?

No więc staję i oglądam.

Gdzieś tam na horyzoncie pojawia się Hindukusz.
Pojawia się też kolejny problem. Miejscami się teren wypłaszcza, miejscami jest trochę pod górę. Te "trochę", zaczyna odgrywać istotną rolę. Jak jest "mniej trochę", to jest ok. Jak jest "więcej", to muszę się zatrzymać i luzować zacierający się złośliwie lewy pedał.
No cóż..., trza zjawisko pokonać spokojem z godnością osobistą.
Dogania mnie dwoje Szwajcarów. Młoda dość, rowerowa para, którą "stanem swym" wprowadziłem w osłupienie. Z początku wzięli mnie za miejscowego, potem jednak zatrzymali się i mieliśmy okazję chwilę pokonwersować. Skutek tej konwersacji, to jedyne takie zdjęcie:

Zasadniczo trudno im było uwierzyć, że takim sprzętem da się. Racjonalnie im jednak wytłumaczyłem, że da się, czego nie ja jestem dowodem, ale ta cała masa kitajskiego złomu, który rządzi nieco dalej w dolinie.
Chłopak oglądał mój rower, który z każdą chwilą coraz bardziej wyrywał go z butów.
- On ma biegi w piaście...?
Nie.
- Jest jednobiegowy...To jak ty jedziesz pod górę?!
Pod górę, to ja rower pcham...

- A jakie masz opony...?!
Ruskie... Oryginalne. Rocznik 1974. Już sparciałe lekko, ale na razie dają radę (i f-cznie dały radę, razem z dętkami... Nie miałem żadnego defektu).
No widzisz kolego, kontynuuję. Mój rower kosztuje tyle, co para twoich pedałów. Jak dojdzie do mega awarii, to mogę go nawet porzucić. W sensie oddać potrzebującemu na zapasowe tajle, bo jakość mego złomu, przerasta o klasę całą ten kitajski, użytkowany tu.
Ruszyliśmy wspólnie i co ciekawe, na prostej miałem szybsze tempo, więc ich po prostu zostawiłem za sobą. Dogonili mnie, kiedy znowu luzowałem pedał...

Później spotkałem polskiego Holendra i rudą Holenderkę,w japońskim Mitsubishi Pajero II. Sympatyczna para (robiliśmy potem wspólnie Bartang), od której dostałem blisko kilogram mieszanki bazarowych bakalii. Pistacje, orzeszki, rodzynki... Bardzo fajna sprawa.

To na tym winklu wzbogaciłem się o rzeczone.

Lyangar już blisko, ale przed zmrokiem nie zdążę.
Rozbijam się po raz drugi w wiosce na górze.


Ujęcie biwakowe nr 2.
Wieczorkiem przelatują obok mnie Rumuni na motorach. Spieszą na nocleg w dolinie, więc wymieniamy tylko podstawowe uprzejmości.
Dzień trzeci i czwarty.

Czeka mnie teraz mocne z górki.

Klasyka Piandżu.
Piandż, to po kaszubsku pięć. W dari, to rzeka pięciu rzek. Tu, płynie już pod tą nazwą, ale na razie składa się tylko z dwóch. Pamiru i Wachan-darii. Później wchłonie jeszcze Garm, Bartang i Oksu.
Opływając Badachszan przyjmie nazwę Amu-darii.
Ciekawostką jest fakt, że jest to rzeka mająca jeden początek, ale dwa źródła. Początek w jeziorze Czakmatyn w Małym Pamirze. W kierunku zachodnim wypływa z niego Wachan, wschodnim Oksu.
Inna wersja prowadzi nas ku przełęczy Wachdżir, u podnóża której spiętrza się rzeka o tej samej nazwie i wpada do Wachanu. Tudzież odwrotnie.

Jak sięgniemy do końca doliny, to z prawej wpływa Wachan, a z lewej Pamir.

Zabójca Hindusów.
A na drodze...

Nie muszę pomagać... Chłopak da sobie radę.

Od tych dżentelmenów dostałem kilka ogórków np.

Tu bezpłatny, szczery uśmiech...

Wkraczam do lakalnej cywilizacji.


Cywilizacja na styku.

Na pierwszej stacji paliw w dolinie zatankowałem wodę.

Na drugiej mogłem benzynę, ale zapas do kuchenki mam.
Gdy słońce się chyli...

...szukam miejsca na nocleg.

Poranny widok z okna.

Łykam kolejne wioski...


Spotykam ludzi...

...zastaję przy codziennych czynnościach...

Raz mijam poletka obsiane przenicą...

..innym łachy piachu suche.
A tu...

...francuskiego piechura.
Jednak, gdzie się nie obejrzysz...

...tam góry. I Piandż, to rozlewa się...

..to zbiega dą wąskiej nitki.

Niezmiennie w przecinkach rażą bielą takie oto...


Mijam Noszak.
Chcę dotrzeć dzisiaj do Namadgut. Wieje dość mocno, wraz ze spadkiem wysokości wzmaga się upał. Coraz więcej asfaltu, gorejącego pod kołami. Moje tempo jest nieprzyzwoicie wolne.

Za kolejnym zakrętem, przed ruinami twierdzy, spotykam moją ekipę.
W ten sposób kończę moją krótką, rowerową wycieczkę po Korytarzu Wachańskim.
Jeszcze kilka widoczków, już z perspektywy czterech kółek...


Twierdza Yamczun.

Pożegnanie z Hindukuszem.
Dalej pociągnąłem ekipę w kierunku doliny Rotszkala, mając nadzieję ujrzeć...

...Braci Dwóch, na których to już raz zapolowałem, ale wtedy schowali się w chmurach.
Polowałem konkretnie na...

...taki widok. o wschodzie słońca - widok marzenie.
Jednym słowem...

...Pik Engelsa w słońcu pełnym.
Na deser dolina Bartang...




Cudny objazd zalanego niżej odcinka. Resztę zostawiam bez komentarza...









