Iran? Przecież tam nie jest bezpiecznie! Porwą Cię, albo zabiją.
Do tych islamistów/arabów?
Do Iranu? Życie Ci nie miłe?
To tylko nie które z reakcji, które usłyszałam mówiąc że urlop spędzam właśnie w Iranie. Wiele się tym nie przejmowałam, podobnie było z innymi krajami. Niebezpiecznie to nawet w Polsce jest, jesli znajdziemy się w złym miejscu, o złym czasie. Ale przejdzmy do konkretów.
Termin: 29.09-14.10.2015
Uczestnicy: ja, Ewela, Kondziu
Plan: Kraków-Lvów- Istambuł- Teheran- treking na Tochal (a właściwie Shirpala Hut 2750 m)- Kashan-Isfahan- Meybod- Yazd i okolice (Kharanaq, Czak-Czak)- Shiraz- Persepolis- Hamadan (jaskinia Alisadr Cave)-Teheran
Co trzeba zrobić w Iranie: zjesć lody szafranowe i ew różane, wypić zakazane wino w Schiraz
Czego nie wolno robic: jeżdzić na stopa
Co przygotować:Wiza-do załatwienia na 3 sposoby A) w Warszawie(podobno kłopotkiwe i szkoda zachodu z jeżdzeniem) B) numer iwidencyjny do szybkiego wystawienia wizy na lotnisku C) otzymanie wizy na lotnisku po przylocie. (obowiazkowo nalezy miec jeszcze wykupione ubezpieczenie)
Rrozpisek walut ( na koncu)
Podróż zaczynam prosto po pracy dnia 29.09.2015 jadac z Krakowa do Rzeszowa. Nastepnego dnia już wraz z Ewelina przed 7 wyjezdzamy w kierunku dworca. Jedziemy doskonale znana trasa Rzeszow-Przemyśl-Medyka-granica-Lvów. Tutaj spacer po starym miescie, obiad, kawa i bierzemy marszrutke na lotnisko. Jedzie z centrum obok pomnika Karola Daniły (ul. Halytska) ok 40min, bezposrednio na lotnisko. Obwijamy głowne bagaze zakupiona folia spozywcza i mykamy do odprawy. Juz na wstepie okazuje sie ze samolot jest opozniony i czekamy godzine dluzej na odlot. To samo w Istambule, niedosc ze normalnie mamy 4 godz oczekiwania to jeszcze dodatkowo kolejne opoznienie. No nic,free neta nie ma ale w restauracji sa wygodne siedziska w porownaniu do plastikowych krzesełek przy "gates". Odlot ok polnocy,wiec zaspane wsiadamy do samolotu i budzimy sie po 3 w Teheranie. Na poczatku udajemy sie do okienka po wize i placimy 50 euro frycowego. Okazuje sie ze osoby bez specjalnego numerka z zaproszeniem od agencji turystycznej wypelniaja tylko 1 kartke więcej niż my, musza okazac wykupione ubezpieczenie i placa tyle samo. Troche wiec zalujemy wydanego wczesniej 140 pln. Ale fakt faktem nie trwa to długo- tylko płacimy i jest. Z wiza idziemy do odprawy paszportowej, a nastepnie po bagaz. Tradycyjnie bylo by zbyt pieknie gdyby wszytko poszlo milo i gładko. Nie przylatuje bagaz Eweliny. Na szczescie profilaktycznie najwazniejsze rzeczy ma w podrecznym, ale mimo wszytko wiemy ze bez bagazu nasz plan trzeba zmodyfikowac. Odbieramy nr zgłoszenia zaginiecia plecaka i mamy dzwonic nastepnego dnia. Konrad od ponad 2 godz jest na lotnisku i odchodzi od zmyslow gdzie jestesmy. Obczail cale lotnisko, znalazl kantor z korzystnymi cenami itp. Spimy jeszcze pare godzinek i ok 8 pakujemy manatki. Taxi z lotniska do najblizszego metra czerwonej lini kosztuje nas 40 tom. Na pewno mozna ztargowac do 30 tom. Metrem jedziemy ponad godzine, a moze nawet 1,5 na sama północ, stajcja Tajrish. Kupujemy iranska karte telefoniczną (w czyms ala komis i bez zadnych formalnosci) i bierzemy taxi do Darband. Tu zaczyna sie zarowno kolejka linowa jak i szlak prowadzacy w gory. Poczatko trasa wije sie wzdluz klimatyczntlych knajpek polozonych nad strumieniem. Jest zielono i rzesko. Jemy po drodze kebaba, pijemy herbatke i ruszany w gore.


Cywilizacja konczy sie dopiero po ok 4-5 km, rozpoczynaja sie kamienne schody, kladki, czesto za pomoc sluza liny i porecze. Fragmentami przypomina nam to Tatry. Co chwile sa strumienie i miejsca do pobierania wody wiec nie ma sensu brac jej duzego zapasu. Bardziej przyda sie przewiewna bluzka, krem przeciwsloneczny i okulary. Pomimo sporej stromizny staramy sie nie zwalniac gdyz widzimy i slyszymy zblizajaca sie burzę. Metalowe stopnie i liny staja sie powoli udreka, a nie pomocą. Bacznie obserwjemy Iranczykow i dziwi nas ich luzne obowie,często sandalkowe lub "kościelne"laczki. Kobiety zamiast chust maja czapeczki i obowiazkwo markowe termoaktywne bluzki. Im wyzej tym bardziej czujemy sie jak wsrod swoich, a nie w muzlumanskim kraju. Szlak jest tak wydeptany ze trudno o pomylke, pozatym od czasu do czasu sa znaki i podana wysokosc.

Juz widzimy budynek schroniska na 2750 gdy dopadaja nas krople deszczu i grzmoty. Sily juz dawno opadly pomimo dozywiania nas przez tubylcow orzechami czy innymi "niedzwiedzimi" przysmakami, spinamy poslady i przemy po ostatnich stopniach dzisiejszego dnia. Siedzac pod dachem jest o wiele przyjemniej ogladac rozgrywajacy sie na zewnatrz armagedon. Zaczyna sie Iranski weekend wiec schronisko jest pelne, a z racji burzy taskany przez Eweline namiot jest bezuzyteczny. Spotykamy polakow i za ich poleceniem decydujemy sie wynajac pokoj. Tanio nie jest -25 tom ale sa luksusy,mamy pokoj na 3 os i osobna lazienke gdzie normalnie urzeduje gospodarz. Wieczor spedzamy w glownej sali restauracyjnej popijjac winko (przyniesione i rozlewane nie legalnie) i czaj. Od razu mamy tez nowych iranskich przyjaciol. Obsluga kilka razy dolewa nam za free wrzatek. Polacy czestuja iranska rozgrzewajaca zupka i idziemy spac. Po dwoch nie przespanych nocach spimi jak zabici.

Wstajemy dopiero ok 8. Z okna widac wspinajace sie tlumy ludzi do schroniska, jestesmy pod wrazeniem, że aż tylu irańczykom „się chce”. Jemy sniadanko i znajduje sie Iranski przyjaciel. Po naszej prośbie dzwoni w naszej plecakowej sprawie na lotnisko i okazuje sie ze bagaż jest. Postanawiamy nie wchodzic na Tochal ale zejsc, znalesc hotel i poprosic o przeslanie bagazu w wskazane miejsce. Ali bawi sie w naszego przewodnika i fotografa.



Schodzimy inna droga,lagodniejsza. Ali uczy nas waznych slowek,zabawia opowieściami i juz ok 15 jestesmy na dole. Znow dzwonimy na lotnisko i okazuje sie ze bagaze sa wysylane tylko raz w ciagu dnia ok 14 i dzis juz nie ma takiej mozliwosci. Nie usmiecha nam sie zostawac w Teheranie i postanamiamy ruszac wg planu do Kashan. Ali zabiera nas na pocieszenie na lody szafranowe (bastani) i okazuje sie to strzalem w 10. Zostaja naszym ulubionym iranskim produktem już do końca wyjazdu. Po przerwie jedziemy na terminal Jacobe i wystarczy przy pierwszej osobie powiedzic nazwe miejscowosci aby was odprowadzili do odpowiedniego okienka z kasa. Koszt ok 12 pln, czas ok 4 h i pozytywne zaskoczenie-poczestunek w postaci slodyczy i soczku. W Kashan ladujemy ok 22.00 i odbiera nas host Mahommed. Wita sie po polsku i sporo mowi w naszym jezyku. Poznajemy historie prawie kazdego polaka i polki którzy go odwiedzili i u ktorych on byl pozniej. Ogladamy cały album z wpisami od gosci, i ku zaskoczeniu ogladamy TV polonia. Ok polnocy pojawia sie i zona hosta, rozrabiake synka poznamy wieczor pozniej.
3.10 Oczywiście skarżymy się zaginionym bagażem i Mohamed dzwoni na lotnisko. Podaje adres przywiezienia bagazu, który ma byc ok 17.00 w jego zakładzie z drukarkami . Następnie zawozi nas do cetrum „starego” Kashan, zwiedzamy na poczatku łaźnię, ( warto)
historyczny dom (nie warto ale w remoncie, może będzie lepiej) palac/bazar gdzie Ewelina kupuje stroj i umawiamy taxe na ture na pustynie i karawanserei. Koszt 45 eur/maszyna. Kierowca po ang nie mowi, za to sprzedaje tez bilety wejscia do poszczegolnych zabytkow na trasie. Zatrzymuje sie najpierw w podziemnym miescie ( do zwiedzana 1 poziom, dosc krotki, jesli ktos byl w Turcji to sie zawiedzie ale dla mnie byla to nowosc, wiec nawet mi sie podobalo). Jedziemy dalej do meczetu, gdzie musimy sie ubrac w czadory, a nastepnie na pustynie słona i piaszczysta. Pustynia slona okazuje sie z lekka mala porazka, sa to niewielkie polacie soli i to tak zmieszane z brazem ze boliwijczycy usmialiby sie co niemiara. Moze pare kilometrow dalej, lub kolo kopalni soli jest lepiej ale o tym sie nie przekonamy. Robimy jakies smieszne fotki i jedziemy w strone piasku. Ewela i Konrad zdobywaja pierwsze doswiadczenia przy wielbladach i na wydmach, jest calkiem zabawnie i zachodzace powoli sloneczko upieksza krajobrazy. Jak wiadomo na pustyni od wieków były też miejsca gdzie można si zatrzymać, odpocząc i napić wielbłądy. Nazywają się ładnie- karawanseraj. Zjedliśmy arbuza, wypili herbatkę i trzeba było wracać. Powrot trwał ok godz, ktara z tych wszystkich wrazen przesypiam;)




Kierowca zawozi nas do pracowni Mohammada gdzie umowilismy sie ok 17.00 na odbiór Eweliny plecaka. Nasz host zaczyna jednak dosc niepokojaca rozmowe, iz spoznilismy sie i nie odbieralismy telefonu. Krotko mowiac przez pol godziny wkrecal nas, iż kurier z plecakiem juz byl i nie zosstawil go, ponieważ Ewlelina maiła super ważny kwitek od zgubionego bagażu. Już snuliśmy plany kto i jak pojedzie na lotnisko po plecak i wyliśmy w niebogłosy że stracimy czas i kasę, gdy Mohammad się zlitował i odsłonił schowany bagaż. Nie wiem czy bardziej się cieszylam że jest, czy złościłam na hosta za jego wyszukane żarciki. Tego dnia wieczór spędzamy najpierw na bazarze gdzie spotykamy Polską rodzinkę, a następnie u rodziny od strony żony Mohammada. Jest obiadek, jest zabawa z 2- letnim rozrabiaką.
Następnego dnia rano wyruszamy w dalszą podróż do Isfahanu. Jazda mija szybko pomimo, że to ponad 200 km. Tradycyjnie spotykamy nie kogo innego jak polaków, a żeby było nam milej dostajemy w autokarze poczęstunek. Jadąc do Isfahanu już kontaktujemy sie z nowym hostem, jednak okazuje się że nie może nas przygarnąć. W zamian szuka zastępstwa Z Hamidem spotykamy się na głównym placu, który niedyś służył za pole golfowe, a teraz jest uroczym miejscem spotkań, z fantannami, niewielkim ogrodem. Dookoła oprócz 3 ważnych meczetów znajdują się urocze sklepiki, warsztaty gdzie podglądamy jak zrobić metalowe tace, cukierniczkę, wazon z czego słynie Isfahan. Pierwszą podpowiedz jaką dostajemy to to że meczety są otwierane o 18.00 na modlitwe, więc nie koniecznie musimy płacić za wejście jeśli poczekamy do wieczora. W takim wypadku zwiedzanie złoaczynamy od przespacerowania się po placu Imama Chomeiniego (każdy najwiekszy plac nosi jego imię co nieco upraszcza sprawę). Zajmuje nam to trochę czasu, jako że jest jednym z najwiekszych placów miejsckich na świecie. Dużo ludzi piknikuje, gra w piłkę, inni robią zakupy gdyż północna brama prowadzi do gównego bazaru.




Gdy już nudzą nam się tlumy, opuszczamy centrum i wybieramy się pod pałac „40 kolumn” (Chehelsotun). Położony jest w dużym parku przy ul. Sepah. Planowaliśmy wybrać się do dzielnicy ormiańskiej, ale jest tak daleko że spoźnilibysmy sie na 18 na zwiedzanie meczetów. Dwa z nich okazały się w remoncie więc dobrze że nie płacilismy za wejscie

Zaraz po spotykamy się znów z Hamidem, i z innymi lokalsami którzy mają ochotę porozmawiać po angielsku. Traktują nas troche jak nauczyciele w celu doszkolenia się

Ostatatnią rzeczą którą chcemy zobaczyć są słynne występy paetów i śpiewaków pod mostami. Czy to będzie most „33 łuków” czy Chubi to poczujemy się jak na rynku lub innym miejscu schadzek. Mosty wybudowane w XVII w nie spełniaja de facto swojej roli gdyż rzeka wyschła, aczkolwiek są niesamowice romatycznym miejscem. Nasz nowy host pokazał nam kilka sztuczek, jak np szepcząc do jednego kąta usłysze głos w kącie naprzeciwko. Pokazał również gdzie wcześniej odbywały się pogrzeby i opowiedział o towarzyszących temu rytuałach. Wieczór pod mostami słuchając irańskich pieśni zapamiętałam jako jeden z najlepszych. Nasz host mieszka paręnaście kilometrów od centrum Isfahanu, więc śpieiszymy się na 23 na ostatni autobus. Dzień jeszcze się nie kończy gdyż w autobusie jesteśmy zaczepiani przez rodzinkę wracającą z zakupów i 3 letnia dziewczynka chwali się wszytkim co zostało jej dziś kupione. Na mieszkaniu troszkę się ogarniamy a w tym czasie została przygotowana kolacja. Zaczyna mi się podobać jedzenie na ziemi z rozkładnaniem ceratki. Jemy coś ala nasz omlet, tyle że to tego jest jeszcze jagurt i ichniejszy chleb.

Następnego dnia stwierdzamy że już nam się nie opłaca wracać do Isfahany do dzienicy ormiańskie, zwłaszcza że byliśmy w Armeni. Jako że jesteśmy poza miastem postanawiamy spróbować jazdy na stopa. Idziemy kulturanie na przystanek autobusu i zaczynam machać. Większość wogóle nie raeguje, w końcu zatrzymuje sie zamochód i próbujemy mając w kieszońce sciągę wytłumaczyć po irańsku że chcemy pojechać za darmo. Kierowca dwnie na nas patrzy i odjeżdza. Po kilku minutach zatrzymuje się ten sam samochów. Pan jednak stwierdził że trzeba być miłym dla turystów, albo się nudził, w każdym razie zawozi nas na dworzec. Ucieczeni naszym powodzeniem, postanawiamy wcale nie brać autobusu ale wychodzimy na droge szybkiego ruchu w kierynku Yazd i łapiemy dalej. Tu już nie jest tak kolorowo, owszem zatrzymuje sie sporo samochodów ale każdy po informacji że chcemy jechać za darmo- odjeżdza i nie wraca. Wkońcu znajdue sie pan- w taksówce- który twierdzi że kasy nie chce. Dobra no to jedziemy. Jednak po 10 min naszego dopytywania sie- czy na pewno za darmo, pan zawozi nas na kolejny dworzec autobusowy i żąda zapłaty. Ostro twierdzimy że mowił iż bierze nas za free i zdenerwowani niepowodzeniem idziemy jednak na autobus. Taksówkarz długo jeszcze nie dawał za wygraną i straszył policją. Kupujemy bilet do Meybod i już siedząc w autobusie widzimy ze taksiarz wciąż nie pozwala odjechać. Przychodzi sierżannt, pokazują na nas palcem ale nie podchodzą. Autobus w końcu rusza a my dostajemy telefon. Ktoś perfekcyjnie mówiący po angielsku tłumaczy nam że w Iranie autostop nie istnieje i że kożdy taksiarz powie nam że przejazd jest za darmo ale to dlatego że mają taki styl. Wychodzisz z taksówki a kolo Ci mowi „ooo nie ma za co, drobiazg” co wcale nie oznacza że nie trzeba zapłacić. Tak oto się dowiedzielism że „stop” w Iranie nie działa jak w sąsiednej Armeni i Gruzji, oj nie.
Dojeżdzamy do Meybod, dawnej stolicy Iranu- a właściwie zostajemy wyrzuceni na jego początku gdyż autobus jedzie dalej do Yazd. Obok przystanku znajduje się tylko mały sklepik i rondo, w całej okolicy żywej duszy nie widać. Kompletnie nie wiemy w którą stronę się udać, wiec idziemy przed siebie na czuja. Chwilę po napatacza się taxówkarz, próbujemy wytłumaczyć że chcemy dojechać do wieży gołębi...ale jak to zrobić po irańsku? Zaczynam więc rysować ptaki i wieże, więc kierowca zczaił i możemy jechać. Upał niemiłosierny, więc cieszymy się z przejażdzki i wiatru we włosach. Wieża z zewnątrz wygląda niepozornie. We wnątrz...cóż dobrze że znałam jej przeznaczenie bo bym się nie domysliła- sami zobatrzcie.
W wieży można wejść nawet na dach, aczkolwiek widoków szczefólnych nie ma, do centrum za dalego żeby było widać fortece i miasto.



Dalsze zwiedzanie realizujemy z buta. Ok 1,5-2 km drogi i dochodzimy do piaskowej fortecy Narein Castle. Wygląda troche jakby ktoś zbudował zamek z piasku na plaży. Prace remontowe trwają więc możemy podziwiać jak z mułu coś zbudować. Po fortecy idziemy do „wielkiej lodówki”. Czyli wysokiego budynku przypomianjącego piramidę- ale okrągłą, gdzie wcześniej przechowywano żywność. Zaraz obok jest karawanserai. Upał daje się nam we znaki wieć przysiadamy w knajpce i nawadniamy się dzbanami herbaty i wody. Po owocnym dniu, postanawiamy jeszcze trochę pospacerować i przeżyć kolejną przygodę. Wychodzimy na wylotówkę i sprawdzamy czy oby na pewno z tym stopem jest tak jak mówią i nie zadziała. Owszem zatrzymuje się auto, owszem chce kase. Dajemy za wygraną i wsiadamy umawiając się na stawkę, zresztą bardzo atrakcyjną. Kierowca-przewodnik grup dobrze mówi po angielsku, odwiózł klientów i wraca do domu, więc dlaczego miałby sobie nie dorobic?
Dojeżdzając do Yazd już jestesmy ustawieni z naszym hostem, mamy podjechać pod instytut gdyż jeszcze pracuje. Mohhamad i jego rodzinka okazują się przesympatycznymi ludzmi. Wogól to zaproszenie od nich dostalismy tylo i wyłącznie dlatego iż jego córeczka ma również naimię Anita. Ot taka zbierzność potrafi załatwić nocleg

Dostajemy klucze do mieszkania i udajemy się w jego kierunku. Yazd robi na nas wrażenia bardzo nowoczesnego miasta. Dużo sklepów z zagranicnymi markami, światła, neony, wypasione hotele. Wyobrażaliśmy je sobie bardziej jak na zdjęciach gdzie zwykle ukazywana jest „starówka” czyli miasto z mułu. Rodzina na mieszkanie przybyła bardzo późno, pomimo to zjedlismy współnie kolację i pogawędziliśmy.
Co zobaczyć w Yazd? Koniecznie należy się zgubić w starym mieście czyli wśród malutkich glinianych domkach i labiryncie dróżek między nimi. Całość w kolorze piasku. Aby było nam ciekawiej na pierwszą godzinę zwiedzania dostaliśmy pod opiekę małą Anitę. Zaczelismy od Amir Chakhmaq (kompleks i meczet) prześliszmy na bazar, następnie obok więzienia Aleksandra Wielkiego oraz Grobowca Dwunastu Imamów (XI w.).i zasięgnelismy wiedzy w informacji turystycznej. Jeszcze tego dnia chcieliśmy zobaczyś świętynie ognia Zoroastrian. Yazd i okoice to jeden z największych na świecie ośrodków Zoroastryzmu – dawnej irańskiej religii państwowej. W świątyni nieprzerwanie pali się ogień, wierzą oni, że im dłużej się pali tym większą moc ma na ziemi ich bóg – Ahura Mazda.




Następnego dnia postanawiamy wybrać się do kolejnego miejsca związanego z Zoroastryzmem, do wież Milczenia Czak-Czak. Położona w sercu pustyni świątynią ognia jest miejscema pielgrzymek wiernych z całego świata, zresztą wcale się nie dziwię gdyż sama droga tam, opfituje w tak urozmaicone krajobrazy pustyni, że warto się wybrać.




Po drodze zwiedzamy równiż ruiny miasta Kharanaq. Jest to o tyle ciekawe miejsce, że można wędrować po dachach niezamieszkałych domów, poskakać, powygłupiać się i to wszytko za darmo.

Wogole to bardzo nam się udało z przejazdem. Noramlnie za wycieczkę z biurem lub za taxi trzeba sporo zapłacić, natomiast do naszego hosta zgłosił się chłopaczek który chciał poćwiczyć angielski i zaproponował nam wycieczkę jedynie z kosztami za paliwo. Deal dla nas był idealny. Umawiamy sie na konkretną godzinę, gdzie po nas przyjeżdza i jedziemy najpierw jeszcze na terenie miasta do fabryki henny. Okazuje się to bardzo ciekawym miejscem, podobnym do młyna. Ogromne kamienie ocierają się o ciebie scierając pomiędzy rosline henne. Wszytko wprawie w ruch teraz przez silnik kiedyś przez osiołka chodzącego dookoła. Nawet nie wybrażałam sobie że to ten znany mi tylko z torebki proszek tak powstaje

Ostanie chwile w Yazd spędzamy na drobnych zakupach oraz ustalaniu nocnego powrotu. Rozstania z przemiłymi ludzmi u których czujemy sie jak w domu bywają naprawde ciezkie to tego stopnia, że wcale nie chce się nam jechać dalej.
cdn.