Były
Norwegia i
Alpy, miała być
Gruzja albo
Grecja. A stanęło na... Czechach. Morawach właściwie :]
Z domu na Morawy mieliśmy cały czas prosto - wystarczyło wyjechać w Gdańsku na obwodnicę - z prostej drogi skręciliśmy prawie 800 kilometrów dalej, przed Brnem.
Mieliśmy zamiar spać w większości namiocie, ale wjeżdżając na Morawy stwierdziliśmy, że nie będzie zbyt wielu okazji na takie wygodne spanie - trudno było porządne w naszych oczach miejscówki. Namiot został w samochodzie na parkingu w Uherskim Hradiste. Pociągiem dojechaliśmy do Znojma, na drugi koniec Moraw Południowych, skąd wracaliśmy już na rowerach do U. H.
Znojmo - uczciwie mówiąc, przed planowaniem wyjazdu nie wiedziałem, że takie miasto istnieje. A tymczasem było zadbanym, niemałym miasteczkiem z historią, klimatem, dorobkiem. I trochę toskańskimi widokami.



Ze Znojma ruszyliśmy rowerowym szlakami, których na Morawach jest ponad 1200. Oznakowane, często w postaci osobnych wąskich asfaltów tylko dla rowerzystów - fajnie. Bezstresowo. Po drodze co kilkanaście kilometrów cyklozahradki - niewielkie, proste knajpki z podstawowym jedzeniem. I piciem :]



Po Znojmie kolejnym klimatycznym miasteczkiem był Mikulov. Tu spotykamy parę rowerzystów... z Gdańska, po chwili Ewa okazuje się uczennicą Oli z początku jej pracy w gimnazjum. Ewa z Rafałem jadą z Gdańska do Maroka. Właśnie powinni docierać na miejsce. Mikulov bardzo fajny, szczególnie zamek zbudowany na skale, którą w kilku miejscach widać wystającą ze ścian.




A potem znowu Morawy - drogi lepsze, i gorsze, ale zawsze odsunięte gdzieś na bok, z dala od głównych dróg.


Wkrótce kompleks Valtice-Lednice - dawna posiadłość bogatej rodziny, teraz zamek, pałac i kilkanaście wymyślnych obiektów postawionych z przepychu i nadmiaru szczęścia w lasach wokół - 'najlepszy' był chyba pałacyk myśliwski w formie łuku triumfalnego. Ładne, choć... dziwne. Pod jednym z tych miejsc krótka, stroma ścianka, gdzie w ciągu kilku sekund rozpędzam się do ponad 70 km/h.



Rowerowe udogodnienia robią wrażenie nieustannie. Mimo, że w Polsce wciąż ich więcej i więcej także, to taki widok jednak u nas jest wciąż rzadko spotykany, gdzie całym chodnikiem po jednej stronie drogi dopuszcza się ruch rowerowy.

I tak to się kręciło - winnice, knajpki, wino, piwo, szlaki rowerowe...







Niespodziewanie na koniec lądujemy w Kromieryżu - mieście z trzema obiektami z listy UNESCO. Niespodziewanie, bo trasę przejeżdżamy szybciej niż planowaliśmy. Tutaj po raz drugi robią nas w konia w rowerowym pensjonacie - serdecznie odradzam korzystanie z aplikacji Booking.com. Nocleg rezerwowany rano okazywał się wieczorem w cudowny sposób wyparowywać z systemu rezerwacji pensjonatu.
Ale miasto bardzo fajne, pakujemy się nawet na zamkową wieżę, by spojrzeć z góry.



A potem już drogą rowerową nad Morawą powrót do samochodu w Węgierskim Hradyszczu. Znowu tłumy ludzi na rowerach - bardzo przyjemny widok i atmosfera. Ludzie w każdym wieku.



Trzeba sobie powiedzieć, że koło Gruzji czy Grecji to Morawy nawet nie stały. Trudno o oderwanie, ciszę i prawdziwy odpoczynek, ale... miejsce na kilka dni pokręcenia sympatyczne. Tyle że takie kręcenie nie różni się szczególnie od kilku dni w jakimś ciekawszym regionie Polski. Więc mimo wszystko rowerowo-wyprawowo nie jesteśmy spełnieni w tym roku... :/
Ślad z trasy, wszystkie zdjęcia, tradycyjnie:
->
http://www.znajkraj.pl/rowerowe-morawy-poludniowe:]
Szy.