- Siema, kiedy masz urlop?
- 17.06 – 22.07
- Zajebiście. Ja mniej więcej w tym samym terminie? Jedziesz ze mną do Peru?
- … Spoko.
Mniej więcej tak właśnie wyglądał pomysł na wyjazd na drugi koniec świata. Aktualna data akurat zaczynała się zbliżać do okresu wiosennego, a ja powoli i niemrawo zaczęłam planować swój urlop. Po tej wiadomości od kolegi sprawy nabrały rozpędu.
Zaczęliśmy tworzyć wstępne plany. Wynajdywać miejsca, które koniecznie w Peru chcemy zobaczyć. Mozolnie kształtował się charakter wyprawy. Problemy ze znalezieniem taniego biletu lotniczego zmusiły nas do tego, żeby poszerzyć zakres naszej wycieczki o CHILE. O ile w Peru byłam pewna wizyty w Machupicchu, tak Chile było dla mnie niewiadomą…. Wiedziałam tylko, że taki kraj w Ameryce Południowej jest, jest dłuuuuuugi, ma styczność z Andami i w okresie letnim będzie tam zima Ale właściwie to czemu nie….
20.06
Jesteśmy w Paryżu na lotnisku Charles de Gaulle. Przez szybę widzimy jak przygotowują naszego Boeinga 777-300 do lotu. Takim bydlęciem jeszcze nie leciałam… A podobno bywają jeszcze większe!!! Kiedy w końcu nadeszła godzina ładowania się na pokład i kiedy w końcu zajęliśmy swoje miejsca, była już noc. Nici z mojego napalenia na oglądanie oceanu z pułapu 10000m… Tym bardziej, że moja miejscówka przy oknie była centralnie na samym skrzydle Długie nogi przeszkadzały mi w łapaniu komfortu podróży. 14h lot był dla mnie męką. Tłumaczyłam sobie, że niestety, ale takie są uroki zwiedzania świata Nad ranem i pod koniec lotu w końcu ujrzeliśmy Andy.

W porównaniu z nimi Alpy, które widziałam podczas lotu do Hiszpanii, to popierdółka. Piękne przeżycie. Po lądowaniu czekała nas dłuuuuga odprawa paszportowa i nareszcie jesteśmy w CHILE!!!!
21.06 Santiago - Chile
Przy wyjściu z lotniska dopadł nas chłód chilijskiej zimy. 8 stopni niby nie robi wrażenia, ale po europejskich 30 to był całkiem niezły szok. Jest ponuro i mży. Łapiemy taxi za 25 000 peso. Będzie to dla mnie dramat przestawić się na walutę o takiej skali…. Przeliczenia będą trwały długo, zanim będę się orientowała ile + - dana rzecz kosztuje

Jedziemy do centrum Santiago. Taxiarz zawozi nas do Barrio Bellavista, gdzie podobno łatwo nam będzie znaleźć nocleg. Pierwszy hotel jest caro – drogi. Fuksem trafiamy do Kombi Hostel, gdzie bierzemy łóżka za 12 000 od łebka za w miarę przyzwoite warunki.

Zimno w środku, wszędobylska wilgoć, dziwnego pochodzenia kołdra… ale za to zajebiście szybkie WiFi Bierzemy prysznic, zostawiamy graty i ruszamy na miasto. O godz. 11 miasto sprawia wrażenie bardzo sennego. Na każdym skrzyżowaniu na czerwonym świetle dla samochodów, ludzie zbierają kasę zabawiając kierowców żonglowaniem i cudaczeniem z piłką. Na uliczkach srzedają co tylko mogą – od żarcia zaczynając, na badziewnych pamiątkach kończąc.

Pierwszym celem był dworzec autobusowy żeby zanabyć bilety do Calamy lub San Pedro – naszego kolejnego celu podróży. Okazało się jednak, że dworzec centralny jest w cholerę daleko, co nie przeszkadzało nam w przepierdzieleniu się tam z buta. Dzięki temu mieliśmy mały rozruch i mogliśmy podziwiać to całe Chile ;-) Budownictwo w mijanych uliczkach było przeróżne. Od historycznych cudeniek, do niemalże rozwalonych do fundamentów budyneczków. Fascynujemy się wszystkim. Szczególnie tym, że niemal na każdym skrzyżowaniu jest flaga Chile, na każdym drzewie pomarańcze, a w każdym kącie pamiątki…


Na dworcu zniesmaczamy się cenami biletów i postanawiamy wyszukać czegoś na necie. Umówiliśmy się na spotkanie z Paulą, która ma nas przenocować dnia następnego (couchsurfing). Z Francuzami, którzy spali u niej w dniu spotkania udaliśmy się na wycieczkę pieszą na Cerro San Cristobal. Wycieczka finalnie miała formę stricte towarzyską, bo widoczność była fatalna. Nawet Andy – które tak strasznie chcieliśmy zobaczyć w całej okazałości – majaczyły tylko delikatnie gdzieś za chmurami.



Poświęciliśmy się więc degustacji lokalnych specjałów. Na pierwszy rzut poszedł tradycyjny napój – Mote Con Huesillo.

Namoczone płatki owsiane w wodzie z miodem, zalane sokiem z brzoskwini z całymi brzoskwiniami… PYCHOTA. Ale wygląd nieciekawy… Za każdym razem kiedy pokazuję teraz komuś zdjęcia pada pytanie: „co to, kur…, jest?!”

W drodze powrotnej do miasta dostaliśmy od naszej gospodyni pamiątkowe breloczki – panowie z Chilijczykami walczącymi z bykami, a panie z kwiatkiem symbolizującym Chile zwącym się Copihue (Flor Chilena). Bardzo miłe. Dostała za to polską flaszkę Spróbowaliśmy też tradycyjne empanadas – pieróg z ciasta jak na pizzę z nadzieniem: mięso wołowe, cebula, oliwki, jajko. Zaczęłam się obawiać, że po powrocie z wakacji, moja waga dramatycznie skoczy do góry :-D A potem się pożegnaliśmy, bo zaczął nas dopadać syndrom Jet Lagu. Po powrocie do Kombi hostelu okazało się, że mamy nowych lokatorów. Zamiast 2 dziewczyn mięliśmy 2 Hindusów. Prawdziwy chilijski melting pot
22.06 Santiago – Chile
Nasi współlokatorzy wrócili z imprezy o 4 rano… Do 5 na ulicy grały bongosy. Nie dziwne, że potem miasto śpi do 13 Zebraliśmy się po 11 wraz z końcem doby hotelowej i poszliśmy na miasto. Zapamiętałam nazwę rzeki płynącej przez miasto. Powodowała u mnie uśmiech na twarzy, a zwała się Mapocho [mapoćo]

Poszliśmy na kolejną widokową górkę w środku miasta. Z pałacem Neptuna i kupą bezpańskich psów.





Byliśmy tam na tyle wcześnie, że ominęliśmy tłumy, które zaczęły tam wchodzić w momencie, kiedy już schodziliśmy na dół. Widok na panoramę miasta i góry byłby cudowny… gdyby nie to, że przez smog znowu nie było widoczności. Zanieśliśmy duże plecaki do Pauli, spiliśmy kawulca i z małymi plecaczkami znowu wyruszyliśmy na miasto. W końcu udało nam się okazyjnie kupić bilety, za kwotę połowę niższą niż proponowane w dniu poprzednim – do samej Calamy w klasie „salon-cama”. Cena była podejrzanie niska, ale odważyliśmy się zaryzykować, choć do końca nie byliśmy pewnie co nas rano zastanie Zwiedziliśmy pałac prezydencki i katedrę, potem z 2 godziny krążyliśmy po mieście szukając czegoś swojskiego, taniego i smacznego do żarcia. Trafiliśmy znowu na Bellavistę. Knajpka była OK. Na mój talerz trafiły 2 empanadas z serem, kurczak panierowany, chorrizo i frytki z serem.

A żeby nie było za sucho – degustacja lokalnego piwa Escudo Negra w mikro kuflu o pojemności 1 litra Najedzeni i zmęczeni wróciliśmy do naszej gospodyni. W planach było robienie tradycyjnego drinka Pisco Sour (sok z limonek, cukier, białko jajka, Pisco – wódka z winogron), więc kupiliśmy butlę alkoholu. Okazało się, że nasz wybór był bardzo dobry. Ok. 21 wybraliśmy się z Paulą do sklepu po zakupy do wspólnej kolacji. Postanowiliśmy upichcić risotto z winem. Paula w mistrzowskim stylu pokazała jak przyrządzić przepyszne Pisco Sour.


Smak nie do odtworzenia Najedzeni jak bąki (i opici) w końcu idziemy spać.
23.06. Santiago- Calama- Chile
Pobudka, kawa i na dworzec. Na śniadanie empanadas. O 10.45 zobaczyliśmy swój autokar. Wyjebany w kosmos!

Siedzenia jak w samolocie w klasie biznes ekstra plus. Mieliśmy miejsca wykupione na piętrze z samego przodu, więc mogliśmy cieszyć się widokiem panoramicznym.

W końcu mogliśmy się napatrzeć na Andy. I pierwszy raz w swoim życiu zobaczyłam ocean. To nie bałtycka popierdółka.

Fale gigantyczne i łupiące o brzeg non stop. Niestety słońce później zaczęło grzać tak, że trzeba się było schować za zasłonkami. Noc minęła bezboleśnie i komfortowo. Po przyjeździe do Calamy zaczepił nas kierowca innego autobusu i od razu pojechaliśmy do….
24.06.2014r. San Pedro de Atacama – Chile
Pustynia była na wyciągnięcie ręki. Gdyby nie to, że szyba autobusu była ubabrana i fokus aparatu łapał plamy, to mogłaby się zebrać całkiem pokaźna kolekcja focisz ;-)


Przejeżdżaliśmy obrzeżem Valle de la Luna – Doliny Księżycowej. Widoki już zapierały dech w piersiach… Nie mogłam się już doczekać, kiedy stanę tam na własnych nogach.


Kiedy dotarliśmy do małego miasteczka na środku pustyni – San Pedro de Atacama – oczywiście od razu na dworcu dopadł nas „zaczepiacz” oferujący „najtańszy w mieście hotelik”, a i oczywiście dzięki podaniu się na niego można uzyskać zniżkę Zdecydowaliśmy, że udamy się do centrum i znajdziemy coś na własną rękę. W informacji turystycznej dostaliśmy spis hosteli z orientacyjnymi cenami. Zdziwiliśmy się dostępną ilością możliwości… Wybraliśmy mały camping na obrzeżu i skuszeni niewielką różnicą cenową – zamiast na namiot, skusiliśmy się na 8 osobowy pokój, w którym do końca przebywało mało osób. Warunki takie se, ale…. WiFi w standardzie.

To było naprawdę szokujące niemal do końca wyjazdu… Bo mogła być bida jak piszczy, mogło nie być wody – ciepłej lub nawet zimnej… Ale niemal wszędzie było WiFi :-O Szybko się rozpakowaliśmy i wyruszyliśmy na miasteczko, które na każdej uliczce wyglądało tak samo. Niskie budyneczki, płoty lepione jakby z gliny z zatopionymi w nich butelkami i… bezpańskie psy.



Wybraliśmy się na żarło, gdzie mieliśmy okazję zjeść zupę z krewetkami i wypić piwo w 1,5 litowej butelce

Najedzeni i opici jak bąki zaczęliśmy snuć plany na dzień kolejny. Postanowiliśmy wynająć rowery, żeby skorzystać z okolicy w jak największym stopniu.
25.06.2014r. San Pedro de Atacama – Chile
Z samego rańca wypożyczyliśmy rowery i wyruszyliśmy na podbój Atacamy. Quebrada del Diablo – Wąwóz Diabła był naszym pierwszym celem.

Żeby do niego dotrzeć musieliśmy forsować rzekę. Na tyle głęboką, że wymagała ściągania butów i brania roweru na garba. Woda była przeraźliwie zimna. Mimo tego, że jestem morsem – ściskało mnie aż w klacie jak wchodziłam do niej po kolana Po delikatnym orzeźwieniu dotarliśmy w końcu do wrót wąwozu. Byliśmy w szoku, że można tak swobodnie przejeżdżać przez takie formacje skalne. W kontraście z wściekle niebieskim niebem, rudo brązowe skały wyglądały iście na diabelskie.

Niejednokrotnie musieliśmy zsiadać z rowerów, żeby je przecisnąć przez wąskie przejścia, albo zsiadać, bo trzeba było przejechać pod niską skałą.

Straciliśmy mnóstwo czasu na fotoseszyn, ale nadal byliśmy jeszcze w fazie dziwowania się tą południową hameryką.




Na końcu kanionu porzuciliśmy rowery i wspięliśmy się na pobliskiego pagóra, skąd można było podziwiać panoramę pustyni. Osobiście to wcięło mi język w gębie… żadne zdjęcia nie oddają tego widoku. Żaden filmik nakręcony aparatem też nie. Zdjęcia będą mi tylko przypominać to uczucie, kiedy patrzysz w dal a widzisz tylko skały i piasek. Podnosisz wzrok – a na horyzoncie widzisz wulkany.




Z zadumy wyrwały mnie kiszki marsza grające. Zmniejszyły się nam zapasy zabranego ze sobą żarcia i wody, a w planach mieliśmy jeszcze Dolinę Księżycową. Zaczęliśmy więc wracać. Niestety tą samą drogą. Przy powrotnym przedzieraniu się przez strumień napotkaliśmy na przeciwległym brzegu Japonkę, która po zaobserwowaniu naszej przeprawy – jakby raźniej ruszyła sama do wody



Zajechaliśmy do centrum wszamać pizzę w restauracji, wykupiliśmy transport na dzień kolejny i pojechaliśmy kolejne 10km żeby w końcu dotrzeć do zapierającego dech w piersiach cudeńka obserwowanego przez okna autobusu. Mniejsza część drogi prowadziła przez drogę asfaltową.

Zadziwiający był doskonały jej stan. Można było przygrzać tempo. Wjazd do Doliny Księżycowej jest płatny. I zaraz za szlabanem z drogi asfaltowej zaczyna się droga ubita. I gdyby nie to, że jechało się pod cholerny wiatr, który niemal zatrzymywał w miejscu, to pedałowało się całkiem przyjemnie.

W końcu udało mi się dotrzeć do „białych skał” które widziałam w oddali w wąwozie diabła. Cały czas męczyło mnie pytanie, czy to sól? Po organoleptycznym spróbowaniu okazało się, że to nie sól

Pierwszym przystankiem było…. W sumie nie wiem jak to nazwać… Do przejścia był pętla odbijająca od głównej drogi. Wąska ścieżka przeciskająca się między skałami. W jednym miejscu konieczne było nawet użycie czołówki, bo wchodziło się jakby w małą jaskinkę. Struktura mijających skał była zadziwiająca. Nie wiem jakie minerały wchodziły w jej skład i jakie procesy musiały ją wytworzyć…. Wrażenie było…. Nieziemskie… Może dlatego dolina nazywa się księżycową





No i w tym momencie skończyło się przyjemne, bo droga zaczęła się piąć do góry. Po 24h spędzonych w autobusie – taka dawka ruchu była zarówno i mordęgą i przyjemnością. Jedynym minusem były przejeżdżające busy, które unosiły w powietrze tumany kurzu, które nie zatrzymywały się nawet na buffie. Walący po pysku piasek jest średnio przyjemny, więc pod nosem przeklinałam busiki i ich zawartość- tłustych, leniwych i bogatych turystów

Zostawiliśmy rowery na parkingu i ostatni odcinek na grań pokonaliśmy pieszo. Widoki bajeczne. Gdyby nie kolor skał, faktycznie można by było mieć wrażenie, że jest się na księżycu. No i gdyby nie ta grawitacja…




Do zachodu było jeszcze sporo czasu, dodatkowo wykupiliśmy transport już na 4.30 dnia następnego, więc pominęliśmy ostatni punt wycieczki – Anfiteatro – i wróciliśmy do San Pedro. Zdaliśmy rowery. Wygłodzeni zanabyliśmy jajca i zrobiliśmy polską jajecznicę z cebulą i pomidorami… Tego nam brakowało
26.06.2014r. Atacama – Gejzer El Tatio – Chile
Pobudka o 3.45. Wszyscy w pokoju mruczą niezadowoleni przez sen, że ktoś się krząta. Mój kompan rezygnuje z wyjazdu, bo napiernicza go ucho. Zdrowie ważniejsze. Ja się szybko pakuję, wrzucam do plecaka puchówkę, czapkę, rękawiczki i cienki polarek tak na wszelki wypadek. I całe szczęście, że ciepłe graty zabrałam…. Bo ziąb pustyni dopadł mnie zaraz po wyjściu za próg, a już za niedługo miałam się windować na ponad 4km n.pm., a tam z pewnością nie będzie cieplej. Busik podjechał po mnie o 5. Do gejzerów El Tatio było ok 100km więc można było sobie pozwolić jeszcze na szybką drzemkę – dzięki temu droga minęła błyskawicznie. Na miejsce dotarliśmy ok 7 rano. Kierowca pocieszył nas, że jest tylko 0 stopni. Niestety przez smagający wiatr, odczuwalna była -15 Sakramucko wieje, więc zakładam na siebie puchówkę. Teoria gejzeru El Tatio jest taka, że cała płaszczatka na której się znajduje, to krater gigantycznego wulkanu. Ciekawe to to. Tym bardziej, że otoczeni byliśmy wieloma innymi zdecydowanie wyższymi wulkanami.







Przez to, że jechaliśmy w nocy i przez to, że góry są tu zupełnie inne niż te „nasze” europejskei, nie można było odczuć na jaką wysokość WYJECHALIŚMY pojazdem. Osiągnęliśmy bagatela 4300m n.p.m. Jak na razie, to najwyżej w moim lajfie. Tym bardziej, że moje dupsko wygodnie wywiózł tu busik :-P Czułam się ok. Niektórzy ludzie od samego początku narzekali na duszności i niemal nie wysiadali z busika. Płaszczatka zapełniona była gejzerami. Największe z nich pluły wodą na wysokość 1,5m. Niby tylko tyle, ale na takiej wysokości, to jednak wow. Na gejzerowni spędziliśmy ok 2h. W drodze powrotnej zatrzymywaliśmy się żeby podziwiać lokalne roślinki i zwierzaki.





Po drodze zatrzymaliśmy się w niemal opuszczonej wiosce na drobny popas.



W San Pedro jestem po 12. Nastał czas na pakowanie i oczekiwanie na busa. Wyjeżdżamy dalej na północ. Jutro powinniśmy już być w Peru. Chyba Ach!!! Zayebali mi dzisiaj parę wełnianych skarpetek ze sznurka w ogródku… Mam nadzieję, że tej małpie obetrą stopy, spowodują ropienie i cierpienie przez wiele miesięcy!!! Wieczorem bez przygód udajemy się na przystanek i wsiadamy do autobusu do Arica’i. Kolejna noc w autobusie…
27.06.2014r. Arica – Arequipa – Chile/Peru
W Arice jesteśmy koło 7. Szybki orient i udajemy się na przystanek Colectivos (zbiorowa taksówka – samochód osobowy, który w trasę rusza dopiero jak cały zapełni się chętnymi do przejazdu do punktu B), które zawiezie nas do Tacny i przewiezie przez granicę.

Czekamy kilka minut na komplet i ruszamy. Przejścia przez granicę bezproblemowe. Poza tym, że na śmierć zapomniałam, że w plecaku mam jabłko, za co na szczęście pogrożono mi tylko palcem… no i oczywiście skonfiskowano jabłko Zarabiam kolejną wizę do paszportu. Kolejny punkt spełniania swoich marzeń – Jestem w PERU!!!! W Tacnie szybko łapiemy busa do Arequipy. Na miejsce docieramy już dosyć późno. Miasto jest spore i dosyć ładne.

Bierzemy więc rozklekotane taxi do Plaza de Armas za 6,5(!) Sola. Idziemy od razu do informacji turystycznej, gdzie łapiemy namiar na pobliski i tani hotelik. Bardzo przyzwoity. Pokój ze śniadaniem – 30 soli. Zostawiamy graty i ruszamy jeszcze coś zobaczyć.

Wpadamy na obiad do baru. Serwujemy sobie steka z lamy. Dziwny, ale smaczny.

Strasznie słone mięso. Spacerujemy jeszcze trochę po mieście, ale szybko robi się ciemno, więc wracamy do hostelu. Rześki prysznic w zimnej wodzie (za to rano przed wyjazdem była wrząca! Dranie! ;-) ) i kima.
28.06.2014r. Arequipa – Cabanaconde – Peru
Autobus mamy o 0800, więc o 0700 schodzimy na szybkie śniadanie, łapiemy taxi i jedziemy na dworzec. Niestety i tym razem nie udało się złapać Tico-taxi Autobus do Cabanaconde jest prawie pełny i…. bardzo rozklekotany Czekamy chwilę na dworcu przyglądając się z ciekawością Peruwiańczykom podróżującym z mega tobołami.



Wyruszamy punktualnie. Trasa wiedzie górskimi dróżkami. Wjeżdżamy na płaskowyż, który według wskazań GPS znajduje się na 4011m n.p.m. Wysokości osiągane tutaj zwykłym autobusem są niesamowite… Tym bardziej, że wysokości nie odczuwa się siedząc wygodnie (lub niewygodnie…) w środkach transportu.


Kawałek dalej psuje się nam koło autobusu i ekipa musi ją zmienić. Mamy przerwę ponad 1h. Zamknięci w autobusie zaczynamy ulegać zbiorowej potrzebie opróżniania pęcherza… Ja tym bardziej, bo już trochę czasu minęło od momentu, w którym wydoiłam butlę Inca Coli

W końcu porozumiewając się na migi przez okno z gościem z obsługi wypuszczają nas na zewnątrz. W nos uderza ostre jak brzytwa, bo zimne powietrze. Słońce praży, ale jest bardzo rześko. Teraz mogę powiedzieć, że czuję wysokość W końcu ruszamy. Po drodze zatrzymujemy się na przystanku w Chivay. Dosiada się mnóstwo lokalsów zapełniając każdą możliwą przestrzeń, nawet stojącą. Kobiety w charakterystycznych kolorowych kapeluszach, dzieci umorusane, toboły w tradycyjnych, kolorowych pledach. Robi się wesoły autobus. Każdy świergota w innym języku Przejeżdżamy przez jeden z brzegów Kanionu Colca. Niestety siedzimy po stronie autobusu „od skały”, a nie „od skarpy”, więc guzik widzimy. Ale to, co udało się zaobserwować pomiędzy głowami nastrajało mega pozytywnie. Góry i skaaaaaarpa, którego dna nie było widać.


Żeby wjechać i przebywać w Kanionie trzeba zabulić 70 Soli. Opłaty skrupulatnie pobierane są przez panią w autobusie, a później bilety są kilkakrotnie sprawdzane przez pracowników Kanionu. Docieramy w końcu do miasteczka. Wydaje się malutkie i przytulne.


Przy samym rynku znajdujemy hostelik za 15 Soli. Właścicielka informuje nas, że w miasteczku na placu torro będzie dzisiaj festiwal. Szybko więc zostawiamy rzeczy i idziemy na miasto jeszcze coś zjeść. Tym razem źle trafiamy: Chicharron, czyli smażona skóra świni z kukurydzą i surówką z cebuli

Mimo strasznego brzmienia – skóra świni była całkiem smaczna, tylko że było jej bardzo mało, a my wygłodniali jak wilki. Trochę zawiedzeni ruszamy w stronę miejsca, gdzie odbywa się festiwal. Prowadzą nas tłumy podążającej tam ludności i muzyka. Prawie wszystkie kobiety są ubrane w kolorowe stroje, a już każda obowiązkowo na głowie nosi kolorowy ładny kapelusz. Docieramy do placu torro i jesteśmy w szoku! Rytmiczna muzyka orkiestry i walka z bykami! Świecące słońce i unoszący się kurz stwarzało magiczną atmosferę. Ludzie na trybunach siedzieli pościskani jak sardynki głośno kibicując. Mieliśmy okazję popróbować kilku smakołyków roznoszonych przez lokalsów za cały 1 sol. Smaczne, ale nadal mało.







W końcu do naszych nozdrzy dociera zapach mięcha. Skuszeni aromatem udajemy się na obczajkę. Jeszcze nie zdążyliśmy zobaczyć co i jak, a już kucharka posadziła nas przy stole i serwowała gigantyczne porcje żarcia. Ja skusiłam się na mięso z alpaki. I stwierdziłam, że alpaka oprócz wełny ma jeszcze jedną zaletę: zajebiście dobrze smakuje! Do kompletu do mięsa serwowana jest kukurydza, ziemniaki i sałatka.

W końcu najadamy się jak bąki. Po odejściu od stołu kusi nawołuje nas jeszcze kobieta ze straganiku z piciem. Podchodzimy nieufnie, bo napój ma dziwny wygląd, bulgocze i pachnie fermentem. „ech… bieremy…. Jak się po tym nie posramy, to znaczy, że w Peru możemy jeść już wszystko…”. No i wzięliśmy. Chicha de Jora – bo tak nazywał się ów napój, okazała się bardzo orzeźwiająca i smaczna.

O zachodzie słońca byliśmy na brzegu kanionu. Żaden aparat nie odda tego wrażenia. Jest przepięknie. Udało się nam nawet zobaczyć kondora szybującego gdzieś na horyzoncie.

Planujemy zostać w kanionie dwa dni. Festiwal trwał i trwał. Aż w końcu po zmierzchu przeniósł się na rynek w postaci grania, tańców i śpiewów. Bawili się wszyscy. Aż żal się było kłaść spać, ale od rana w planach trek w dół kanionu.

29.06.2014r. Kanion Colca – Peru
Dzień niespiesznie zaczynamy po 6. Część rzeczy zostawiamy w depozycie w hostelu, żeby nie targać ze sobą wszystkich zbędnych gratów. Z racji tego, że grzeje słońce i tak dociążamy się wodą. Ja biorę ze sobą 5 litrów. Szukamy czegoś na śniadanie. Nie trzeba wiele kombinować, bo ludzie rozstawieni są na ulicy oferując za grosze kisiel z quinoa i kanapki z avocado.

Smaczne żarło i bardzo pożywne. Bardzo sprytna kooperacja ludzi. Jedni robią żarcie, a drudzy, którzy nie mają gdzie żarcia zrobić – jedzą u tych pierwszych. Do wyboru mieliśmy 3 rodzaje kisielu z quinoa. Wybraliśmy wersję o owocowym aromacie Pożywności kisielowi dodaje to, że jest serwowany na ciepło. Więc miło rozgrzewa od środka. Przyplątał się do nas mały rudy piesek, którego później ciężko będzie od nas odgonić. A nie chcieliśmy żeby schodził z nami do kanionu.

Zaopatrujemy się jeszcze w żarło w sklepiku i ruszamy. Niestety przez zarażeniem się brakiem pośpiechu od tubylców – na trasę wchodzimy dopiero ok godziny 8.

Znowu udaje się nam zaobserwować parę kondorów szybujących nad kanionem. Ciężko jest je jednak złapać w obiektyw aparatu, bo szybują daleko. Jednak nie aż tak daleko, więc można nacieszyć oko.

Na trasie w trakcie przerwy oczywiście nie mogłam sobie odmówić przyjemności zaparzenia kawy. Bo Andy Andami…. Ale kawa musi być A kawulec w Andach smakuje wybornie. Nawet jeśli jest zrobiony z ohydnej rozpuszczalnej

Koło 9 zaczyna już fest grzać. Kanion przebiega tak, że niezależnie gdzie się jest, słońce praży bez litości nie dając ani grama cienia. Jedyna różnica polega na tym, że grzeje albo w mordę, albo w plecy.


Upał jest na tle nieznośny, że nawet przestaje nam się chcieć robić zdjęcia. W końcu docieramy na dno kanionu, którędy płynie rzeka Colca.

Przechodzimy przez wysoki most rozciągnięty naj jej nurtem. Bardzo frustrujące są momenty, kiedy widzisz wodę, a nie możesz do niej zejść, bo brzeg jest bardzo wysoki i stromy… Na szczęście odnajdujemy maleńką ścieżynkę prowadzącą na same dno. Wzdłuż rzeki występują liczne gejzery.


Taka trochę skrajność. Ostatnim razem widziałam gejzery na 4 tysiach, teraz gejzery są na samiutkim dnie jebitnego kanionu. Ach ta różnorodność!!! Oczywiście nie odmówiłam sobie przyjemności wlezienia do wody chociaż po kolana. Co za ulga. Moje stopy dziękowały za tą lodowatą kąpiel. Przynajmniej do tego momentu, w którym nie wpakowałam się stopą w gorący piasek gejzeru.

Szybko wyparowałam na brzeg i z zawiedzioną miną przyodziałam obuw. Zrobiliśmy jeszcze małą przerwę na popas i dalej ruszyliśmy w gehennę pod górę. Jest naprawdę gorąco. Podłoże po którym się poruszamy jest strasznie męczące. Niby droga, ale pokryta 5cm warstwą miękkiego pyłu. Noga się zapada, a później z pyłu ją trzeba wydzierać. Najgorzej jak taką drogą przejedzie Toyota. Nie można oddychać przez dłuższy czas. Po osiągnięciu większej wysokości w końcu zaczyna wiać. Ruch powietrza przynosi delikatną ulgę. Mijamy kilka wiosek, ale każda z nich wygląda na martwą… Niepokojące jest to, że zaczyna mi się kończyć woda. Niemal 5 litrów płynów wypiłam w przeciągu krótkiego okresu czasu. Wiało dramatem, bo zostałam na 500ml rezerwie. Na szczęście w maleńkiej mijanej wiosce – Malata, znajdujemy przydrożny sklepiczek przed którym siedzi stara, szczerbata, pulchna peruwiana. Gdy nas tylko zobaczyła zapytała: cola? Nie patrząc na cenę wzięliśmy po butelce zakurzonej coca-coli, która leżąc w jakiejś piwniczce nabrała rozkosznie chłodnej temperatury. Nigdy w życiu nie piłam tak smacznej coca- coli i nigdy w życiu nie kochałam tak globalizacji Właśnie tutaj, na środku pustkowia w Andach… popijać coca- colę… bezcenne

Naładowani nową energią docieramy w końcu do Cosnihua. Znajdujemy nocleg w chatce, gdzie właścicielka od razu proponuje zrobienie na wieczór kolacji, na co bardzo chętnie się zgadzamy. Zaliczamy prysznic, gdzie woda podgrzewana jest dziwną maszynką podłączoną do prądu do statusu „nie jest zimna”. Prysznic był o tyle niekomfortowy, bo kable zaklejone kiepską taśmą sterczały z każdej strony. Ale po takim przemarszu przez kanion mogłabym się nawet wykąpać w bajorze




Udaliśmy się na piwo do pobliskiego „sklepiku”. Siedząc na rozklekotanych krzesłach popijaliśmy browara i patrzyliśmy na kanion i na słońce chylące się ku zachodowi. Do rzeczywistości przywoływało nas jedynie burczenie w brzuchu Jest przyjemnie ciepło, ale to pewnie też dlatego, że znajdujemy się o niemal 1000m niżej niż przez ostatnie dni. Przed kolacją wybieram się jeszcze na krótki spacer, bo widząc, że nigdzie nie ma świateł byłam niemal pewna, że niebo będzie wyglądać bajecznie. I takie właśnie było. Jeszcze chyba nigdy nie widziałam tak gęsto ugwieżdżonego nieba. Nie dało się nie zauważyć mlecznej drogi. Gwiazd było tyle, że aż ciężko było zaobserwować gwiazdozbiory, które pojawiają się na „miejskim” niebie (pomijając fakt, że byliśmy na południowej półkuli, gdzie gwiazdozbiory w ogóle są inne). Z zadumy wyrywa mnie nawoływanie, że żarcie na stole. Zupa z kukurydzy z łychą pikantnej salsy; kurczak, ryż, ziemniaki i 2 plasterki pomidora. Na deser herbata. Wszystko smakuje wybornie – tym bardziej, że podane z wielkim sercem i serdecznością. Idziemy wcześnie spać, bo jesteśmy wypruci. Biorąc lekcję z dzisiejszej żarówy – postanawiamy wstać przed wschodem słońca i wyjść w drogę zdecydowanie wcześniej. Jednak noc jest straszna. Nie mogę spać, przewracam się z boku na bok. Trochę przeklinam późną kolację i zadowalam się regeneracją w pozycji leżącej w ciepłym śpiworku.
30.06.2014r. Kanion Colca – Chivay – Peru
Dzień zaczynamy o 0530. Szybka kanapka z avocado, ciastka i w drogę. Mijamy Malatę, która budzi się do życia. Spora ilość ludzi krząta się już po domostwach zapewne szykując się już do pracy. Osły rżą, świnie chrumkają, a ludzie tłuką się sztućcami po talerzach. Szybko przemykamy przez wioskę i rozpoczynamy mozolone zejście do Sangale (El Oasis). Idziemy z przeświadczeniem, że całą tą wysokość, którą właśnie tracimy, po przekroczeniu rzeki będziemy musieli odzyskać. Ale taki właśnie jest urok gór. Przy Oasis na moście robimy postój.


2180 m n.p.m. – teraz tylko jedyne 1000m w pionie do góry. Na razie jest bardzo przyjemnie, bo jest cień i chłód. Ale w końcu nadchodzi ten czas, kiedy znowu dopada nas słońce. Na szczęście dopada nas, kiedy jesteśmy już w ¾ drogi. Przystanęłam na chwilę by rozejrzeć się po kanionie i nagle usłyszałam bardzo głośny szum. Jakieś wielkie ciemne coś przeszybowało tuż nad moją głową. Zadarłam głowę i zobaczyłam co to za czarne coś. Kondor!!! Szybował tuż nad nami. Szybko wydobyłam aparat. Mimo tego, że był blisko ciężko było go złapać w obiektyw, bo sunął po niebie jak perszing. Z wielu prób ustrzeliłam dwa znośne zdjęcia, które oddają jego majestat. A kondor jakby wiedział – kiedy tylko schowałam aparat, usiadł gdzieś daleko na skale i obserwował okolicę w poszukiwaniu śniadania.


Po takich widokach aż raźniej było deptać do góry. W końcu dotarliśmy do Cabanaconde. Było już dosyć późno, więc stragany z kisielem były już zwinięte. Wparowałam do sklepu z zachcianką na colę i banany. Ale zobaczywszy lokalny ser moje zachcianki się zmieniły. W smaku przypominał trochę naszego oscypka – ale takiego niewędzonego.

Mieliśmy jeszcze trochę czasu do autobusu, więc można było trochę odsapnąć w słonku, które bez wysiłku sprawiało wrażenie całkiem przyjemnego. W autobusie tym razem usiadłam po stronie „od skarpy”, więc przez całe 2h miałam jeszcze okazję napawać się pięknym widokiem kanionu. I widokiem skarp, od których droga nie była w żaden sposób zabezpieczona…







W końcu dojechaliśmy do Chivay. Małe miasteczko zarabiające na turystach. Wszystko jest tutaj droższe. Wynajdujemy mały bar, w którym jedzą lokalni ludzie, a ceny są o połowę niższe niż w barach dla turystów. Kurczak z frytkami – syta porcja. Najedzeni zabieramy się za szukanie transportu do naszego kolejnego celu podróży – Puno i jezioro Titicaca. Niestety jedyny transport do Puno jest mega drogi…. Lokalny biznes żąda od nas aż 95 Soli. Wkurzeni za takie zdzierstwo po zanabyciu biletów idziemy sobie poprawić humor na piwie Potem wybieramy się na spacer po lokalnym bazarze. Pierwszy raz widziałam taką ilość rodzajów ziemniaków. Zielone, fioletowe, małe, duże, okrągłe, o koślawych kształtach, z tysiącem wypustek… W końcu widać, że to kraj ziemniaka. Mięso sprzedawane bez lodówek – taka lokalna masakra, bo wszędzie rozchlapana krew, flaczki i muchy. Ale dla wszystkich tutaj, to normalka.







Znajdujemy straganik, na którym pani peruwianka na bieżąco pichci jedzenie w polowych warunkach. Pachnie ładnie, wygląda ładnie…. Postanawiamy, że dnia kolejnego zjemy to obiad, a tego rodzaju posiłkodajnie zarabiają nazwę „garkuchnia”.
TO BE CONTINUED 
Sakramucko długo się pisze tą relację..... muszę podzielić na porcje, bo całości nie ogarnę.
Jakość zdjęć średnia, bo średni kompakt. Sorry za frywolny język
